Recenzja filmu

Miłość po angielsku (2023)
Ben Hecking
Piotr Adamczyk
Natalia Tena

Nothing here

Na korzyść wybija się Piotr Adamczyk. Seria nerwowych zająknięć i nieśmiałości w jego wykonaniu znajduje uzasadnienie w rysunku pechowca o gołębim sercu. Naszemu człowiekowi po drugiej stronie La
Nothing here
Czas nie gra na korzyść 42-letniego Stefana (Piotr Adamczyk). Kilkanaście lat na Wyspach nie nauczyło go ani zbijania fortuny, ani polowania na miłość. Robota za ladą knajpy, o przejęciu której marzy, niby wciąż jest, lecz deweloper dyszy właścicielowi za uchem. Samochód? Pożyczony. Oszczędności? Marne. Dach nad głową? Wynajmowany – tyle dobrego, że z paczką wspierających przyjaciół. Życiowe nudy na pudy trwałyby pewnie dłużej, gdyby seria zbiegów okoliczności nie postawiła naszego szaraczka naprzeciw dawnej sympatii. W przeciwieństwie do niego Emily (Natalia Tena) ruszyła w świat, lecz 15 lat poszukiwań szczęścia jej nie dało. Stefan i Emily utknęli więc w tym samym miejscu. Choć relację dawno temu zerwali, dziś łączy ich więcej, niż mogliby się spodziewać.



Cóż znaczy 15 lat wobec prawdziwej miłości!, zakrzykną romantycy wśród widzów, a ci ufający przeznaczeniu wyczytają sens w powtórnym spotkaniu byłych kochanków. Historia o losie, który daje drugą szansę, i o idącym za tym odświeżeniu marzeń jest także opowieścią o tym, że ludzie się zmieniają. Życie, powiecie. Ja powiem: bezpretensjonalność, której ciąży przekleństwo nijakości, oraz slogany, których na ekranie nie potrafiono uszlachetnić. "Miłość po angielsku" to jeden z tych filmów, których fabułkę da się streścić w dwóch zdaniach – a zdania te dawały jednak nadzieję na znacznie ciekawsze kino. Lekcja o porywach serca, którym trzeba dać odrobinę czasu, rodzi skojarzenia z tradycją brytyjskiej komedii romantycznej i poczciwcem o twarzy Hugh Granta, lecz co z tego, skoro ów gatunkowy pogłos okazuje się zaledwie echem echa. Na ekranie błyskotliwość i komediowa werwa tamtych filmów jest towarem deficytowym, a dialogom brak dowcipu rytmizującego flegmatyczną obyczajówkę.

Na korzyść wybija się Piotr Adamczyk. Seria nerwowych zająknięć i nieśmiałości w jego wykonaniu znajduje uzasadnienie w rysunku pechowca o gołębim sercu. Naszemu człowiekowi po drugiej stronie La Manche chwilami udaje się ukryć lichotę dialogów, lecz nie jest w stanie uratować całości. Produkt końcowy przypomina raczej projekt przyszłej struktury scenariusza, do której nie zdołano dopisać motywowanego realiami i psychologią drugiego planu. Kto w nim jest kim dla kogo, skąd się wziął i co robi? Tego w nadmiarze charakterologicznych uogólnień i fabularnych skrótów się nie dowiadujemy. O społecznym tle mocniej osadzającym bohaterów w londyńskim "tu i teraz" możemy marzyć. Filmowi, który życie w jego cieniach i blaskach obiera za temat, brakuje… życia. Pokrzepiający slogan, na który w poszukiwaniu romantycznej pociechy czasem chcemy dać się złapać, tym razem okazuje się własną niemrawą parodią.



Powiedzieć, że ekranowe uczucia cierpią tutaj na śpiączkę, to nic nie powiedzieć. Trudno, by było inaczej, skoro ślamazarne rozmowy zaczynają się od "Muszę ci coś powiedzieć", mające uczyć i bawić anegdoty o byłych nie wiedzieć czemu opowiadane są przy akompaniamencie requiem Mozarta, a sednem sceny może okazać się skrupulatne wymienienie wszystkich napojów z menu, jak gdyby od tego zależało czyjeś życie. Kwiatków świadczących o braku reżyserskiej dyscypliny i estetycznego wyczucia jest tu cały bukiet. Popowa ścieżka dźwiękowa? Pochodzi chyba z początku wieku i owa staroświeckość nie byłaby niczym złym, gdyby playlista nie cierpiała na powtórzenia i nie pudłowała emocjonalnie. Film jest również niechlujny pod względem warsztatowym. Aż żal wypominać, lecz rzadko zdarza się, by do ogólnopolskiej dystrybucji trafiało dzieło, w którym skromna rejestracja postaci i ostrzenie obrazu to dla operatorki za dużo. W filmie Bena Heckinga bywa, że głowy nie mieszczą się w kadrze, a postacie rozmywają się już od pierwszego planu. Nie muszę dodawać, że za ową formą nie stoi wymyślny koncept i nie pracuje ona na dramaturgiczny efekt.

Wytchnienie w zwyczajności, pocieszenie złamanego serca, radość z obecności polskiego aktora na zagranicznym rynku? Nie wykluczam, że "Miłość po angielsku" daje to wszystko. Dobrego kina radzę jednak szukać gdzie indziej.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones